Notice
  • Lack of access rights - File '/images_widzowie_1.jpg'

AKTUALNOŚCI - 34. Warszawskie Spotkania Teatralne

Kontrowersyjny dorobek



Kontrowersyjny dorobek


34. Warszawskie Spotkania Teatralne. Podsumowuje Marzena Rutkowska w Tygodniku Ciechanowskim.

Warszawskie Spotkania Teatralne to swoiste artystyczne święto. Uczestniczą w nim miłośnicy teatralnej muzy nie tylko ze stolicy. Spotyka się tu gości zagranicznych. Bo to ważny, istotny przegląd dorobku polskiego teatru. To rodzaj jakby branżowej dyskusji twórców z widzami.

Za dobór tegorocznego repertuaru odpowiedzialny jest były szef działu kultury tygodnika "Polityka" Zdzisław Pietrasik. Spektakle dla tak zwanych Małych Spotkań, czyli przedstawienia dla dzieci, wybrał Marek Waszkiewicz. Oprócz 14 spektakli w ramach małych i dużych spotkań było wiele imprez towarzyszących. Widzowie mogli również dyskutować z twórcami przedstawień.

Tegoroczny repertuar spotkań był bardzo zróżnicowany. Skoncentruję się na tak zwanych Dużych Spotkaniach dla dorosłych widzów. Autorzy znani, współcześni i klasycy - Jelinek, Dukaj, Gombrowicz, Miller, Wyspiański, Sofokles. Spektakle reżyserowało tak zwane pokolenie 40-latków. Można zaryzykować stwierdzenie, że to ci ludzie są odpowiedzialni za kształt polskiego teatru, za jego stan. A ten stan jest niestety mocno kontrowersyjny. Zacznę więc ab ovo.

Pierwszym spektaklem 34. Spotkań była głośna, wielokrotnie nagradzana "Caryca Katarzyna" z Kielc. Autorami tego przedstawienia są tworzący kolejny artystyczny duet Jolanta Janiczak (tekst) i Wiktor Rubin (reżyseria). Działania artystyczne tej pary to ślepe naśladownictwo duetu Demirski - Strzępka. To dość odważny spektakl pełen golizny, erotyzmu, dzikich instynktów. Widzowie mają prawo mieć wrażenie, że są w erotycznym klubie, a nie w teatrze. Nie jestem purytanką, ale nachalne namawianie męskiej widowni do dotyku piersi półnagiej aktorki trąci mi pornografią (odważna Marta Ścisłowicz w swoich zachciankach erotycznych omija dyrektora Tadeusza Słobodzianka, ale atakuje niepełnosprawnego widza poruszającego się o kulach).

Nie przekonują mnie do pozytywnej reakcji na to przedstawienie panegiryki wielu krytyków oraz liczne tak zwane branżowe nagrody To przedstawienie po prostu zniesmaczyło mnie. Za dużo w tym spektaklu weryzmu. Zabiła go dosłowność (nachalne macanki i "siekanie" tekstu nie powinny być środkiem artystycznego wyrazu).

Na "Podróż zimową" widzowie zaproszeni zostali do Teatru Powszechnego do Łodzi (autokary na koszt organizatorów). Proza słynnej pisarki nie pozostawia obojętnym ani czytającego, ani oglądającego. Ten tekst Jelinek jest może bez tak charakterystycznego dla jej twórczości pazura. Ale też drażni. W tym spektaklu i autorka, i reżyserka Maja Kleczewska skoncentrowały się na erotycznych fobiach. Szczególnie reżyserka w dość wyrafinowany sposób manipuluje widzami. Manipuluje też aktorami (zapytani na spotkaniu z twórcami wykonawcy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, w jakim celu wylewają na siebie wiadra kolorowej farby i obsypują się pierzem). Znakiem rozpoznawczym tej kontrowersyjnej reżyserki są zapożyczenia i manipulacja. W łódzkiej inscenizacji znowu się to udało.

Krakowski spektakl "Do Damaszku" obrósł już legendą (za sprawą "wybaczenia" przez grupę oburzonych krakowskich widzów). Oczywiście że scena kopulacji Globisza z ludzkimi czaszkami może drażnić, to jednak przedstawienie Jana Klaty ma jakiś sens. Spektakl porusza problem wiary. Jest jakby zapisem stanów emocjonalnych zbuntowanego artysty. Mocną stroną spektaklu jest znakomite aktorstwo Marcina Czarnika. Dają się też zauważyć Justyna Wasilewska, Dorota Segda, Beata Paluch i Krzysztof Globisz. Spektaklowi towarzyszy ciężka, agresywna muzyka.

Teatralną hucpą, inscenizacyjnym hochsztaplerstwem nazwać można spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego "Kronos" według pamiętnika Gombrowicza z Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Warszawska prezentacja przez godzinę odnotowała sukces frekwencyjny. Po godzinie publiczność dość bezceremonialne opuszczać zaczęła widownię. Spektakl obfituje w inscenizacyjne dziwactwa (na przykład foliowe stożki w scenografii). Bardzo słaby materiał literacki. W wachlarzu reżyserskich pomysłów padają z ekranu niezbyt miłe dla widzów słowa.

"Lód" to chyba największy zawód spotkań. Dwa świetne nazwiska, dwie osobowości (Jacek Dukaj - pisarz i Janusz Opryński - znakomity reżyser) nie stworzyły dzieła na miarę oczekiwań widzów. Jest co prawda w tej inscenizacji świetna rola Sławomira Grzymkowskiego, która jednak nie uratowała spektaklu. Przedstawieniu brakuje inscenizacyjnej dyscypliny.

Marcin Liber wyreżyserował w Bydgoszczy "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Oj, dostało się Polakom, dostało. Jesteśmy według reżysera narodem, który należałoby unicestwić. Pierwszy raz w inscenizacji "Wesela", a widziałam ich wiele, oglądałam taki dziwaczny ruch sceniczny (jakaś kuriozalna praca rąk). Wiele do życzenia pozostawia dykcja bydgoskich aktorów (szczególnie Macieja Pesty). Pozytywnie wyróżniają się Mirosław Guzowski i Mateusz Łasowski. Artystyczne środki wyrazu to piski, krzyki, chaos, totalne szaleństwo. Są jeszcze fatalne kostiumy, jakby mundurki. Bydgoszcz lubi być kontrowersyjna.

Dość ryzykownej kompilacji formalno-treściowej podjęła się reżyserka Agnieszka Korytkowska-Mazur. Antyczne tematy połączyła z powojenną historią Polaków, Żydów i Białorusinów. Te sprawy i problemy są wciąż aktualne i ważne dla wielu ludzi nawet dziś. Wielokulturowość i wielowyznaniowość wciąż mogą być istotne. A walka w pojedynkę jest nie tylko trudna, ale stać się może katorgą i swoistym przekleństwem. Imponującą, symboliczną i niezwykle funkcjonalną scenografię stworzył (jak zawsze znakomity) Leon Tarasewicz. Na uwagę zasługuje praca chóru. Szkoda, że nie wszyscy aktorzy poradzili sobie z mikroportami.

"Czarownica z Salem" w reżyserii Adama Nalepy są interesującą, nowoczesną interpretacją niezwietrzałego tekstu amerykańskiej sławy - Arthura Millera. Eklektyczne kostiumy mają chyba za zadanie uświadomić widzom to, że cała sprawa może być zawsze tu i teraz aktualna. Inscenizację uatrakcyjnia muzyka Marcina Mirowskiego. Wśród licznego zespołu wyróżniają się Katarzyna Kaźmierczak, Mirosław Baka i Jarosław Tyrański. Twórcom z Wybrzeża udało się stworzyć plastycznie wyrafinowany świat z ważnymi, istotnymi ludzkimi problemami.

34. edycję rozpoczął Teatr Dramatyczny premierą tekstu Igora Ostachowicza "Noc żywych Żydów" w reżyserii Aleksandry Popławskiej i Marka Kality. Wiosenne spotkania z teatrem zakończył znakomity monodram "Monologi Jerzego Treli" i spektakl "Trzy siostry" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

Napracował się kurator spotkań, jeżdżąc przez wiele miesięcy po Polsce, wybierając spektakle. Przedstawienia trudne i kontrowersyjne. U niektórych wzbudzające zachwyt i atencję, u innych totalną negację. Bo to nie jest już teatr sprzed 30 lat. Porządny i przyzwoity. Ten dziś jest szalony, rozedrgany. A nawet obrazoburczy. Często gwałci inscenizacyjne kanony, istotną poetykę i konwencje estetyczne. To teatr niepokorny, przekorny i prześmiewczy. Lubi boksować się z publicznością. Zadaje ciosy współczesnej cywilizacji. Można go kochać, akceptować lub bojkotować, nie tolerować. I choć jest często artystycznie wykoślawiony, to nie pozostawia widza obojętnym.

"Kontrowersyjny dorobek. 34. Warszawskie Spotkania Teatralne"
Marzena Rutkowska
Tygodnik Ciechanowski nr 19/13.05
14-05-2014

3/4 WST

Pisze Małgorzata Piekutowa na vortalu "Teatralny.pl"

1.
Miałam napisać reportaż uczestniczący z 34. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Tymczasem w piątek 4 kwietnia zamiast na inaugurującej festiwal premierze Nocy żywych Żydów znalazłam się na Torwarze, na meczu Pucharu Davisa, w którym Jerzy Janowicz dostał lanie od siedemnastolatka. „Cały czas jakoś czułem z zewnątrz, że wszystkie siły ponadludzkie są przeciwko mnie” – mówił po przegranej Janowicz; czułam podobnie – tekst zamówiony, akredytacji brak, ani chybi zmowa sił nieczystych.

Wyjaśnianie nieporozumienia trwało cały weekend. Na Spotkaniach zameldowałam się w poniedziałkowy wieczór. Obejrzałam sześć z ośmiu festiwalowych spektakli programu głównego (Do Damaszku Jana Klaty, Kronosa Krzysztofa Garbaczewskiego, Lód Janusza Opryńskiego, Wesele Marcina Libera, Antyhonę Agnieszki Korytkowskiej-Mazur, Czarownice z Salem Adama Nalepy). Podobno nie ma to jak pisać o niezobaczonym/nieprzeczytanym. Niestety, brak mi talentu. Dlatego reportażu nie będzie. Podsumowania festiwalu też nie będzie. Będzie o tym, co trafiło mnie w samo serce.

2.
Dopiero trzeciego (dla mnie) dnia poważną rozmowę zaczął Janusz Opryński, przy niedającym się zlekceważyć wsparciu aktorów: Sławomira Grzymkowskiego, Łukasza Lewandowskiego, Elizy Borowskiej i Karoliny Porcari oraz żeńskiego kwartetu smyczkowego. Jasne, można ciągnąć rejestr dąsów: że dramaturgia kuleje, że scena scenie nierówna, że przegadane. I co z tego, mogłabym spędzić na Scenie na Woli następne kilka godzin w upojeniu, że nie muszę katować się publicznym lamentem celebryty, dla którego szczytem życiowego heroizmu byłoby dotrzymanie przysięgi wierności (kobiecie, nie ojczyźnie). Że nikt nie wciska mi bezwstydnie umysłowej pornografii pod pozorem obnażania umysłowej pornografii. We środę, w ostatniej chwili, teatr z Lublina podłączył mnie do butli z tlenem.

Ożyłam i następnego wieczoru poszłam na Wesele.

3.
Wesele Marcina Libera jest dojmująco współczesne, jak współczesne jest Wesele Wyspiańskiego, o ile trafia w zdolne ręce. Znam ten tekst nieomal na wyrywki. Tak efektywna mnemotechnika możliwa jest tylko w teatrze. Mnóstwo kwestii po prostu słyszę; już na zawsze będą miały czyjąś intonację i timbre głosu. Swego czasu podglądałam Wesele dziesiątki razy, z widowni i zza kulis, czasem tylko w wersji audio, przez interkom, za to z didaskaliami inspicjenta. Nie znam bardziej kręcącej odmiany voyeryzmu; każdy, kto ma podobne doświadczenia, wie, o czym piszę. Ale nie chodzi o nostalgiczne wspomnienia. Chodzi przede wszystkim o uświadomienie, że w przypadku Wesela jestem po prostu trudnym klientem. Najlepiej poszczuć psami.

4.
Scena im. Gustawa Holoubka, otwarta kurtyna, między pierwszymi rzędami parteru krąży aktorka z glinianym garnkiem. Przyznaję, akcję częstowania kiszonymi ogórkami obserwowałam cokolwiek zblazowana. Przez pierwsze minuty spektaklu podświadomie zakładałam, że wreszcie zdarzy się fałsz i kiks. Ale czas płynął, a bydgoscy aktorzy realizowali precyzyjnie zaprojektowany plan; zdyscyplinowane ciała nie łgały, zadania aktorskie wykonywano bez zarzutu. Okno sceny coraz szczelniej wypełniał wir, ogarniał i pochłaniał cały teatr. A potem na widowni pojawił się Żyd z córką. Przyszli na wesele i od tego momentu zaczęła się ostra jazda i prawdziwy dramat. Nie tylko o „takich przyjaciołach, co się nie lubią”. O Polsce przede wszystkim. Ani przez moment nie zastanawiałam się, z jakich to pozycji, kto jaką czyta gazetę, w co wierzy i na kogo głosuje. Pewnie można, ale po co? Jeśli widzę i czuję rzeczywistą, bezinteresowną troskę, wspartą przez bystrość i talent, wszystko inne staje się detalem o drugorzędnym znaczeniu; albo inaczej: światopogląd jest ważny, ale na takich warunkach można się dogadać. Bo to przedstawienie oszałamia wiernością Wyspiańskiemu. Nie chodzi o wierność weryfikowaną – ze skrupulatnością księgowego – przez dopuszczalną (?!) liczbę skreśleń, transferów kwestii czy obcych wtrętów (nie tak znowu licznych, a co ważniejsze – trafnych). Chodzi  o rzeczywistą wierność Wyspiańskiemu. W trosce, w jasności i ostrości widzenia. W wyważeniu ironii, satyry i tonu serio. W rozmachu formy, w kompletnej sensualności.

5.
Dla mnie WST skończyły się tej nocy, chociaż w teatrze spędziłam jeszcze dwa wieczory. Poprawin nie było, co najwyżej smętne afterparty. Florystyczne kształty przeniesione z sukni weselniczek na slajdy być może są pamiątką po wakacjach na Bali albo i gdzie indziej – mało to razy w egzotycznym folklorze odnajdujemy nieoczekiwanie swojskie motywy? Albo są wariacją na temat zgeometryzowanych pelargonii, które narysował Wyspiański. Teatrolożkom bydgoski Chochoł przypomina Solską albo Sulimę w roli Racheli, ale dla większości kobiet ucieleśnia marzenie o karierze androgynicznej, niedożywionej lalki w rękach zniewieściałych, nie potrafiących szyć krawców. Zwieszony za nogi Ukrzyżowany jest cytatem z Popiołu i diamentu Wajdy, ale być może komuś Jego sylweta skojarzy się z wrakiem samolotu. Krzyk gwałconej Haneczki (sama się prosiła, czyż nie tak, panie i panowie?) przypomniał mi Magdę K., o której wieki temu zaśpiewał Zbigniew Hołdys. Sfinks, zagadka, ogród znaczeń. „Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach”.

6.
Wesele Marcina Libera jest dojmująco współczesne, jak współczesne jest Wesele Wyspiańskiego, o ile trafia w zdolne ręce. Współczesne, a nie „uwspółcześnione”. „Uwspółcześnienia” – fetysz dzisiejszych czasów – zainfekowały polskie sceny od Bałtyku aż do Tatr; toporne, mechaniczne, bezmyślne. Tu wszystko jest integralne i konsekwentne. Dlatego nic nie wadzi: nagość, mikroport, drastyczność – dyżurne preteksty z katalogu pretensji zawsze wtedy, gdy w istocie głównym problemem jest słabość formy i brak sensu. Tym razem nie bierzemy udziału w głupiej zabawie z przyrządami, tylko patrzymy na świadomy gest artysty, który wie co i jak chce powiedzieć. Nie jest tępym ideologiem, jest świetnym i czułym portrecistą, socjologiem, poetą, moralistą – chyba też. Pokazał Polskę, która bardzo mocno doskwiera.

7.
Nie, nie zwariowałam. Dla mnie WST skończyły się tej nocy, chociaż w teatrze spędziłam jeszcze dwa wieczory. Poprawin nie było, co najwyżej smętne afterparty.

Odważne WST bez skandali




Pisze Edyta Błaszczak w Metrze.


 

Przed nami ostatni weekend jednego z najważniejszych festiwali teatralnych w Polsce: 34. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Imprezę z hukiem otworzono spektaklem stołecznego Teatru Dramatycznego "Noc żywych Żydów". Na premierze pojawił się sam premier Donald Tusk, bo sztuka powstała na podstawie tekstu jego spin doctora - Igora Ostachowicza. W przerwie spektaklu kilkanaście osób opuściło salę, bo chyba, jak później napisał jeden z krytyków, przedstawienie "obrażało ich inteligencję". Jednak prawie 600 osób na sali zostało. Były długie brawa i owacje na stojąco. I choć Marek Kalita - reżyser i odtwórca głównej roli - do moich ulubieńców nie należy, mojej inteligencji nie obraził, a wręcz ją rozwinął. Spektakl w konwencji trochę sitcomu, trochę teledysku, porwany, z dużą dawką muzyki i popkulturowych nawiązań, ma prawo się podobać. Jest też odważny i gdyby prawicowiec trafił do Dramatycznego - manifestacje gwarantowane.

Podobał się też (przynajmniej na moim balkonie), przerywany szeptami - "a gdzie tu skandal" - "Do Damaszku" Jana Klaty. I choć wolę wcześniejsze sztuki obecnego dyrektora Teatru Starego w Krakowie (prezentowane kilka lat temu w ramach WST), tekst Augusta Strindberga o poszukiwaniu Boga (dla mnie o zagubieniu, samotności i pustce w sztuce) wystawiony przez Klatę jest niezwykle atrakcyjny. W odróżnieniu od "Kronosa" Krzysztofa Garbaczewskiego, który potraktował zapiski Witolda Gombrowicza nadzwyczaj kreatywnie. Jednak mnie ta forma - wygłaszanych bezskładnych i banalnych monologów aktorów przerywanych filmami, nie przekonuje. Kilku moich teatralnych sąsiadów też, bo błądzili palcami po smartfonach przez większą część spektaklu. Sam reżyser w nagranym wcześniej wideo w połowie przedstawienia mówi, że się pod tym "gównem" nie podpisuje. Ciekawy zabieg, ale nie przerwał na długo mojego znużenia.

Jednym z ważniejszych wydarzeń festiwalu była pokazana po raz pierwszy w Warszawie "Caryca Katarzyna" laureatów Paszportów "Polityki" Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina. Twórcy przerobili biografię wielkiej władczyni bez tabu. Na scenie dominowały wulgarność, nagość, dosłowność - wszystko ku chwale sztuki odważnej i zaangażowanej. Mam nadzieję, że tak będzie i na "Antyhonie" białostockiego Teatru Dramatycznego. Wzięta od Sofoklesa historia zostaje przeniesiona na polsko-sowiecką granicę, w czas bratobójczych walk, eksterminacji Żydów i gnębionych Białorusinów. Scenografię do przedstawienia przygotował Leon Tarasewicz, a na scenie zobaczymy mieszkańców Białegostoku i Krynek. Na koniec WST Teatr Wybrzeże zaprezentuje "Czarownice z Salem". To alegoryczna i zarazem brutalna opowieść o tym, jak pozornie błahe wydarzenie (grupka niewinnych dziewcząt idzie tańczyć nocą w lesie) uruchamia spiralę zdarzeń, w której wszystkie ciosy są dozwolone.

Warto zwrócić uwagę także na prezentowaną w ramach Małych WST ciekawą interpretację wierszy Brzechwy, czyli "Bajki samograjki" szczecińskiej Pleciugi.

"Odważne WST bez skandali"
Edyta Błaszczak

126 procent normy



"126 procent normy" o 34. WST pisze Kamila Łapicka "wSieci"

Taką właśnie widownię, czyli 576 osób, wśród których miałam szczęście się znaleźć, zgromadził najlepszy spektakl Warszawskich Spotkań Teatralnych - „Czarownice z Salem".

Podczas kwietniowej imprezy widzowie stawili się tłumnie w Teatrze Dramatycznym. Nic dziwnego - program tegorocznego festiwalu zdominowały głośne (co niekoniecznie znaczy dobre) tytuły: „Do Damaszku" Jana Klaty, „Kronos" Krzysztofa Garbaczewskiego czy „Caryca Katarzyna" duetu Jolanta Janiczak i Witor Rubin. Przedstawienia te wpisują się w aktualne spory światopoglądowe i niewątpliwie dają świadectwo naszej epoce. Niestety gorzkie.

Swoje święto mieli koneserzy teatru formy, dla których przygotowano Malabar Fest -przegląd spektakli jednej z najciekawszych grup niezależnych, Teatru Malabar Hotel. Marcin Bikowski i Marcin Bartnikowski robią naprawdę oszałamiająco dobre rzeczy i jeśli jest ktoś, kto jeszcze nie widział teatru lalek dla dorosłych, powinien zobaczyć kultowy „Baldanders" albo niedawną premierę „Mistrza i Małgorzaty". I przeczytać zamieszczony w miesięczniku „Teatr" esej Marcina Bartnikowskego „O nienazwanym", w którym rozprawia się z utożsamianiem teatru lalek z bezpieczną klasyką spod znaku „Jasia i Małgosi" i dowodzi, że „określenie »teatr lalek« nie opisuje dokładnie zjawiska, w którym mieszają się swobodnie elementy lalkowe, dramatyczne, taneczne, muzyczne czy stricte plastyczne".

Czas jednak wrócić do Salem. Reżyser Adam Nalepa i aktorzy Teatru Wybrzeże pokazali prawdziwe widowisko i chyba zaskoczyli warszawiaków, bo okazało się, że spektakl oparty wyłącznie na wybitnej literaturze także może się udać. Katarzyna Dałek jako manipulatorska Abigail Williams była arcysmaczna i skuteczna. Metod wywierania wpływu mógłby się od niej nauczyć niejeden kandydat na niejedno stanowisko. Pokazała nie tylko znakomite możliwości dramatyczne, ale także wokalne, śpiewając operowym głosem „Ave Maria". Jej scenicznym partnerem, a właściwie oponentem, był grany przez Mirosława Bakę John Proctor. „Ostatni sprawiedliwy w Salem" pomieścił w sobie nie tylko zdrowy rozsądek, lecz również nutki cynizmu i czułości.

Bardzo zgrany tercet. Widać zresztą, że aktor, który od 25 lat występuje na scenie Wybrzeża, jest w życiowej formie. Adam Nalepa deklarował, że chce otworzyć swój spektakl na każdy czas, mając na względzie jedynie prawo Homo homini lupus est. Każdy może więc wpisać w ten proces własną historię i mieć nadzieję, że za niezłomność spotka go lepszy los niż ten, którego zaznał John Proctor.   

KAMILA ŁAPICKA

partnerzy.jpg