AKTUALNOŚCI - 33 Warszawskie Spotkania Teatralne / 18.04 - 01.05.2013

 
 

 


Mimo nadziei przeciwników nowej dyrekcji Teatru Dramatycznego katastrofy nie było. - pisze Tomasz Miłkowski w "Przeglądzie".
.

 Spośród 14 spektakli 33. Warszawskich Spotkań Teatralnych obejrzałem (prawie) połowę - jednak nie wskutek świadomej selekcji, ale innych okoliczności, które sprawiły, że druga część WST mnie ominęła. Mam więc za sobą „Naszą klasę" z węgierskiego Teatru im. Katony, „Pieśni Leara" Teatru Pieśń Kozła, „Wiśniowy sad" z Bydgoszczy, „Filokteta" z Teatru Polskiego we Wrocławiu, „Pawia królowej" ze Starego i „Komedię obozową" z Legnicy. To za mało, aby dokonać wnikliwej oceny całości, dość jednak, aby na tej podstawie poczynić kilka uwag.


Po pierwsze, przepowiadano tej edycji WST klęskę po zmianie głównego organizatora, a właściwie po powrocie Spotkań pod skrzydła Teatru Dramatycznego. Zmiana ta bowiem zaszła z powodu narastającego napięcia między ratuszem a Instytutem Teatralnym, by poprzestać na nazwach instytucji. Ratusz miał za złe, że Instytut lansuje jeden, bliski sobie nurt estetyczny (nazwijmy go za Józefem Kelerą „teatrem bez majtek"), hołubi wybrane teatry i reżyserów, nie zauważa innych, ponadto adresuje festiwal do nader wąskiej grupy odbiorców - większość spektakli odbywała się w salach sztucznie pomniejszanych, a więc impreza stawała się przeglądem arcykameralnych spektakli dla wybrańców. Konflikt podsycił apel „Teatr nie jest produktem", skierowany krytycznym ostrzem w stronę administracji lokalnej. Instytut miał za złe ratuszowi, że się wtrąca i nadyma. W takiej sytuacji, bez względu na to, kto tu ma do końca (albo do połowy) rację, dalsze współdziałanie obu stron stawało się coraz trudniejsze, a w końcu niemożliwe. Jednak mimo nadziei przeciwników nowej dyrekcji Teatru Dramatycznego katastrofy nie było.

Po wtóre, przedstawienia stały się bardziej dostępne - tym razem prezentowano je głównie w Teatrze Dramatycznym (na scenie im. Gustawa Holoubka) lub w Teatrze na Woli. Spektakle szły prawie kompletami, czasem nawet nadkompletami, choć zdarzały się i wolne miejsca na widowni. Frekwencję jednak można uznać za dobrą i cel, jakim było otwarcie drzwi WST dla widzów spoza wąskiego grona wtajemniczonych, został osiągnięty.

Po trzecie, wiadomo, kto odpowiada za selekcję przedstawień - Jacek Rakowiecki za spektakle dla dorosłych, Marek Waszkiel za spektakle dla młodego widza. Odpowiedzialność personalna podoba mi się, dobór repertuaru nie rozmywa się na wielogłowe grono, można kuratorów szczypać za to lub owo, ale swoje gusta pokazali. Taki system wygląda na zdrowszy niż uzgodnienia zakulisowe, kiedy nie wiadomo, kto za co odpowiada.

Po czwarte, Rakowiecki poprawił proporcje między różnymi estetykami, regionami i osobami. Nie chodzi o to, żeby było sprawiedliwie, bo w sztuce nigdy o to nie chodzi, ale bardziej kolorowo. Być może zachował się nazbyt ekumenicznie, może lepiej byłoby pokazać mniej spektakli, ale podwyższyć poprzeczkę - nie wiem. Każdy ma swój smak (ja bym nie zapraszał np. „Pawia królowej", ale jak uczy doświadczenie, to samo niektórzy powiedzieliby o innych spektaklach).

Po piąte, pewnie byłoby ciekawiej, gdyby w programie WST znalazło się miejsce dla „Siedmiu lekcji dla zmarłych" Janusza Wiśniewskiego, wybitnego spektaklu z Teatru Powszechnego w Radomiu, „Kaliguli" w reżyserii Anny Augustynowicz ze szczecińskiego Teatru Współczesnego i „Niewiernych" z Teatru Łaźnia Nowa. Te inscenizacje polecam uwadze jako dowód na to, że w polskim teatrze dzieje się wiele i są to wydarzenia o rozmaitym wydźwięku, czego na ogół się nie dostrzega, podnosząc larum, że jest bardzo źle. Zaprosiłbym zapewne jedno z przedstawień wrocławskiego teatru ZAR i „Naszą klasę", spektakl dyplomowy wrocławskiej PWST, nawet za cenę zarzutu, że podlizuję się dyrektorowi Słobodziankowi i za bardzo łypię na Wrocław. Stop! Bo jeszcze chwila, a program WST powiększę o połowę, zamiast ograniczać. Ot, tak tylko folguję własnym gustom.

Konkludując: jest zatem niedobrze, bo jest lepiej.

 

partnerzy.jpg