AKTUALNOŚCI - 33 Warszawskie Spotkania Teatralne / 18.04 - 01.05.2013

 
 
Bez ducha, uczuć i wiary

 O 33. WST pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w "Naszym Dzienniku"

 

 Warszawskie Spotkania Teatralne skłaniają do pesymistycznych refleksji. Bo jeśli to, co obejrzeliśmy, jest reprezentatywne dla obecnego życia teatralnego w Polsce, to naszą Melpomenę toczy dziś ciężka choroba niemocy twórczej, artystycznej, intelektualnej. Diagnoza jest taka, iż mamy teatr bez ducha. Wydmuszkę bez uczuć i wiary.


Zmienił się organizator Warszawskich Spotkań Teatralnych, a co za tym idzie – festiwal wrócił do źródła, czyli do Teatru Dramatycznego. Ta zmiana spowodowała, iż tegoroczny festiwal różni się od poprzednich przede wszystkim tym, że w tamtych edycjach dominowały klimaty wulgarnie seksualne, postrzegane prawie wyłącznie w wydaniu obsesyjnie dewiacyjnym, jak choćby natrętna wręcz promocja homoseksualizmu, prezentowane z lubością przez reżysera sceny kazirodcze itp. I takich spektakli na polskich scenach jest obecnie multum. Dobrze, że organizatorzy obecnego festiwalu nie ulegli „pokusie” nękania publiczności takim badziewiem. Ale za to niektóre inne klimaty obecne w poprzednich wydaniach festiwalu były także w tegorocznym.

 „Pieśni Leara” – głębia i piękno

Spośród czternastu przedstawień pokazanych na festiwalu tylko jedno jest wybitne – to „Pieśni Leara” w reżyserii Grzegorza Brala (Teatr Pieśń Kozła we Wrocławiu). Nie jest to linearna opowieść o królu Learze. Rzecz składa się z udramatyzowanych i zinterpretowanych aktorsko pieśni. Reżyser wybrał z dramatu Szekspira kilka kluczowych scen i na nich buduje narrację, którą przekazuje w postaci śpiewanej. Wspaniała synchronizacja słowa, muzyki, gestu, ruchu tworzy rytm nadający spektaklowi swoistą dramaturgię i wybrzmiewa polifonicznie. I jakież wspaniałe wykonanie, aktorskie i wokalne.

Z pozostałymi spektaklami jest różnie, nawet jeśli aktorsko bez zarzutu, jak na przykład w spektaklu „Posprzątane” w reżyserii Mariusza Grzegorzka z doskonałą rolą Gabrieli Muskały (Teatr Jaracza w Łodzi), to z kolei mamy do czynienia z bardzo średniej jakości tekstem autorstwa Sarah Ruh. Natomiast jeśli jest już wspaniały tekst, jak „Wiśniowy sad” Czechowa (Teatr Polski w Bydgoszczy), to „dzięki” reżyserii Pawła Łysaka oglądamy jakieś nudne dziwadło z fatalnym aktorstwem, bezsensownie udziwnionym, co sprawia, że nie ma to nic wspólnego z Czechowem.

Można by powiedzieć – ambitny festiwal, bo aż trzy razy Szekspir: wspomniane „Pieśni Leara”, „Ryszard III” i „Titus Andronicus”. Jednak każdy z tych utworów został albo przerobiony na współczesność, jak efektowny wizualnie „Ryszard III” (reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Jaracza w Łodzi), albo wzięto tylko fragmenty, albo poza tytułem rzecz nie miała nic wspólnego z Szekspirem jak „Titus Andronicus”. Pojawiły się przedstawienia, którym niewiele brakowało, by zyskać miano świetnych, lecz były stanowczo za długie, co rwało dramaturgię, jak w przypadku dość zabawnego musicalu „Frankenstein” (scen. i reż. Wojciech Kościelniak, Teatr Capitol we Wrocławiu). Podobnie wydłużony ponad miarę był „Korzeniec” z Sosnowca w reż. Remigiusza Brzyka. Z kolei w ciekawie rozpoczętej „Komedii obozowej” z Legnicy reżyser Łukasz Czuj tak nagmatwał, że w końcu chyba nikt nie wiedział, o co chodzi.

Należy przeprosić
Za niektóre spektakle organizatorzy powinni przeprosić publiczność. W pierwszym rzędzie za przywiezioną z Teatru Katony w Budapeszcie „Naszą klasę” autorstwa Tadeusza Słobodzianka w reż. Gábora Máté, rzecz napastliwie antypolską. To ta sama sztuka, o której kiedyś pisałam w związku z jej premierą w warszawskim Teatrze na Woli. Słobodzianek zrobił już na niej karierę międzynarodową, sztuka wystawiana jest w różnych krajach. Autor podjął w niej temat Jedwabnego, gdzie powtarza kłamstwa Grossa, ukazując Polaków jako dzicz antysemicką, jako prymitywną nację. A do tego „ubecką”. Podczas gdy ich żydowscy koledzy, koleżanki to osoby subtelne, o wysokim ilorazie inteligencji itd. Marne przedstawienie, dlaczego więc zostało zaproszone na ten festiwal aż z Budapesztu? Taki wyjątek zrobiono, bo szefem festiwalu jest Tadeusz Słobodzianek? Och, nieładnie, nieładnie… Ktoś o innych poglądach byłby z miejsca posądzony o nepotyzm. No, ale pan Słobodzianek ma za sobą „salon”.

Można powiedzieć, że festiwal miał pewną ramę kompozycyjną. Jednak żaden to powód do chwały, wszak rozpoczął się i zakończył miernotą. Zaprezentowane na rozpoczęcie WST przedstawienie z Opola „Dwanaście stacji” Tomasza Różyckiego w reżyserii Mikołaja Grabowskiego stanowi przykład, jak nie należy grać, jest zaprzeczeniem aktorstwa. A pokazany na zakończenie festiwalu spektakl w koprodukcji polsko-niemieckiej (Teatr Polski we Wrocławiu i Staatsschauspiel w Dreźnie), z obsadą polsko--niemiecką, „Titus Andronicus” niby według Szekspira, w reżyserii Jana Klaty, to wstyd i hańba dla teatru. No i przykład paskudnego podlizywania się Niemcom kosztem odbierania godności Polakom jako Narodowi oraz ośmieszania i deprecjonowania polskości. Zresztą, nie po raz pierwszy.

Czyżby Jan Klata nie wiedział, że podlizywanie się ma swoje granice? Jeśli już ma taką mentalność lizusowską, może podlizywać się komu chce jako osoba prywatna w swoim prywatnym teatrze, w przedstawieniu zrealizowanym za własne pieniądze. Ale ten antypolski spektakl został sfinansowany także z moich podatków. Ponadto Jan Klata nie jest osobą prywatną. Od początku tego roku został pasowany przez ministra kultury na dyrektora jednej z najważniejszych scen w Polsce, Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, który jako jedyny obok Teatru Narodowego w Warszawie nosi nazwę Narodowy (chodzi o teatry dramatyczne). Nawiasem mówiąc, wielokrotnie pisałam, że tytuł ten powinien być odebrany Staremu Teatrowi, bo poziom, na który sprowadził tę scenę jej poprzedni wieloletni dyrektor Mikołaj Grabowski, już dawno sięgnął dna. Nowy dyrektor Jan Klata – jak widać po zainteresowaniach, guście estetycznym, „antyerudycji” i antypolskości – nie daje nadziei na przywrócenie tej scenie jej dawnej świetności. „Titus Andronicus” to rzecz o relacjach polsko-niemieckich. Rzymian, czyli Niemców, grają niemieccy aktorzy, a Polacy zostali obsadzeni tu w roli barbarzyńców. I jak przystało na barbarzyńców, są prymitywni, zapóźnieni w rozwoju osobowym i cywilizacyjnym w stosunku do Niemców, czyli Rzymian. Spektakl, poza imionami bohaterów, w niczym nie przypomina tragedii Szekspira. W warstwie artystycznej jest prymitywnym bełkotem. Trumny, na których postaci jeżdżą po scenie jak na wózkach, dzikie wycie aktorów, supergłośny łomot muzyczny są nie do wytrzymania. Niżej chyba już nie można.

Refleksje pofestiwalowe

Nie było spektaklu prezentującego polską wielką literaturę niosącą głębokie treści. Zabrakło tematów i problemów o charakterze pogłębionej refleksji, tyczącej stanu duchowości współczesnego człowieka, mówiącej o spustoszeniu duchowym i moralnym społeczeństwa, któremu odbiera się jego tożsamość religijną, narodową, kulturową. To są tematy potrzebne na dziś, natychmiast. Poważne potraktowanie na scenie tej sfery naszego życia pozwoli teatrowi wrócić na właściwe miejsce w hierarchii sztuk, czyli do uzasadnionego używania nazwy teatru jako sztuki wysokiej.

Zamiast więc babrać się w ośmieszaniu Kościoła, duchownych, symboli religijnych i narodowych – jak to czyni we wszystkich swoich przedstawieniach najbardziej prymitywny duet, jaki w ogóle zaistniał w naszym życiu teatralnym, czyli Strzępka i Demirski (nie rozumiem, dlaczego zaproszono na festiwal ich okropnie marne, bełkotliwe przedstawienie, będące wygłupem poniżej jakiegokolwiek poziomu „Położnice ze Szpitala św. Zofii”) czy Jan Klata i wielu innych (których na szczęście nie prezentowano na festiwalu) oraz cała gromada pozostałych – należy wziąć się do pracy. Jeśli reżyserzy nie są w stanie podołać tak szlachetnym wyzwaniom, to przecież jest wiele innych miejsc pracy poza teatrem.

zdj. "Pieśni Leara" /fot. Karol Jarek/.

partnerzy.jpg