Aktualności

33. WST - Polemika Wojciecha Majcherka i Jacka Rakowieckiego

    

PO SPOTKANIACH

Pisze Wojciech Majcherek na swoim blogu

No i jesteśmy po Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Parę uwag:

1. Festiwalowi wyraźnie towarzyszyła atmosfera niechęci ze strony części środowiska. Taka jest cena tego, że Słobodzianek złamał monopol Macieja Nowaka. Zły PR pojawiał się już w zapowiedziach tegorocznej edycji, które opatrywano krytycznymi uwagami. W trakcie festiwalu niektórym wyraźną satysfakcję sprawiał widok niepełnych widowni. Miał być festiwal dla ludzi, tylko ludzie nie dopisali – komentowano zgryźliwie. Ale już się nie pamięta o tym, jak bardzo narzekano podczas poprzednich Spotkań, że nie można się na nie dostać. A nie można było się dostać, ponieważ znaczna część przedstawień grana była dla małych widowni. W zeszłym roku dokładano ekstra jeden spektakl Tęczowej trybuny, bo takie było nim zainteresowanie, tylko ilu było szczęśliwców, którzy mogli go zobaczyć – 100-150 osób? Tegoroczna edycja był o wiele bardziej dostępna. Wszystkie przedstawienia prezentowano w dużych salach, głównie Teatru Dramatycznego, a także Studia i Na Woli oraz jeden w Teatrze Polskim. Być może przesadzono, spodziewając się licznego powrotu publiczności. Może też zabrakło mocniejszej promocji, którą Nowak i jego ekipa jednak umieli rozkręcić. Z pewnością Tadeusz Słobodzianek musi włożyć więcej serca w organizację festiwalu.

2. Niestety problemem tegorocznych WST był brak wybitnych przedstawień. Jacek Rakowiecki jako jedyny selekcjoner dokonał wyboru 14 przedstawień i wyraźnie przesadził. Część spektakli absolutnie nie zasłużyła na zaproszenie, część była po prostu niekonieczna. Na moje oko siedem propozycji to byłaby wystarczająca dawka, która zatarłaby wrażenie, że oglądamy jakąś paradę kalek. Tutaj mała dygresja: czy wiecie, ile przedstawień bierze udział w tym roku w Berliner Theatertreffen, czyli takich Berlińskich Spotkaniach Teatralnych? Dodam, że jest to przegląd najlepszych przedstawień niemieckojęzycznego obszaru językowego, brane są zatem pod uwagę teatry z Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Otóż do rozpoczynającej się za chwilę jubileuszowej 50 edycji imprezy zaproszono 10 spektakli – wybranych z 400 premier. Czy Jacek Rakowiecki miał większy od kolegów z Niemiec embarras de richesse?

3. Myślę, że błędem selekcjonera było kierowanie się zasadą reprezentatywności i jakąś dziwną dyplomacją, która miała wszystkich pogodzić. W rezultacie otrzymaliśmy zestaw, który nikogo tak naprawdę nie usatysfakcjonował. Jednym było za mało nowoczesności (Garbaczewski, Garbaczewski!), inni marudzili, że właściwie niewiele się zmieniło w stosunku do poprzednich lat. Oczywiście można w nieskończoność kłócić, czy nie lepiej było pokazać spektakl Jerry Springer The Opera Klaty zamiast jego Tytusa Andronikusa albo Courtney Love Strzępki-Demirskiego zamiast Położnic. Czy Teatr Wybrzeże w Gdańsku nie zasłużył na zaproszenie? A skoro była (i bardzo słusznie) Pieśń Kozła, to może Teatr ZAR również by wzbogacił program festiwalu o inną barwę teatru? Ale to są kwestie już drugorzędne. Najważniejszą sprawą jest wyciągnięcie wniosków na przyszłość, a z nich wydaje mi się jeden najważniejszy: jeśli WST mają zachować prestiż, to trzeba dbać o bezwzględną wartość artystyczną zapraszanych przedstawień. Tu nie może być zgniłych kompromisów. Skoro festiwal wrócił do Teatru Dramatycznego, to może należy wskrzesić dawną tradycję i niech to będzie ponownie bardzo elitarny przegląd, nawet ograniczony do 5-7 przedstawień, choć liczba ta powinna wynikać po prostu z jakości propozycji w danym sezonie. Festiwali w Polsce jest bez liku, do Warszawy trafiają też różne spektakle na gościnne występy (ostatnio Teatr IMKA udostępnia na nie swoją scenę). Spotkania niech będą czymś absolutnie wyjątkowym. I nie chodzi o jakąś stołeczną wyniosłość czy protekcjonalizm, ale próbę tworzenia hierarchii, bez której sztuka staje się jeszcze jednym supermarketem, oferującym mnogość towarów na każdą kieszeń.

4. Może też jakąś propozycją dla WST byłoby zapraszanie przedstawień polskich twórców, zrealizowanych za granicą? Tego właściwie nie robi żaden krajowy festiwal.

5. Co mi się najbardziej podobało na 33. WST? Spektakl, o którym już pisałem – Pieśni Leara. Był, moim zdaniem, poza konkurencją. Co sprawiło największy zawód? 12 stacji w reż. Mikołaja Grabowskiego z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu, Wiśniowy sad w reż. Pawła Łysaka z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Tytus Andronikus w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Ale najbardziej rozczarował, co mnie ogromnie smuci, ponieważ cenię twórczość tego reżysera: Frankenstein Wojciecha Kościelniaka z Teatru Capitol. Przykro było patrzeć na martwą reakcję widowni, która kompletnie nie kupowała tym razem niestety nudnej, mało śmiesznej zabawy konwencjami, w której Kościelniak się wyspecjalizował.

6. Zwykle po Warszawskich Spotkaniach Teatralnych pojawiało się standardowe pytanie: czy to jest prawdziwy obraz polskiego teatru? Trzeba stwierdzić, że w rozmaitych słabościach niestety tak. Ale wiemy o nich i tak wystarczająco dużo na co dzień. Wolę, żebyśmy po Spotkaniach mówili, że nie pokazują prawdy o naszym teatrze, bo są świętem tego, co jest w nim najlepsze.

KTO SIĘ Z KIM SPOTYKA NA SPOTKANIACH

Odpowiada Jacek Rakowiecki na e-teatr.pl

Wojciech Majcherek zarzuca mi "kierowanie się zasadą reprezentatywności i jakąś dziwną dyplomacją, która miała wszystkich pogodzić". Zarzut rozumiem i kompletnie się z nim nie zgadzam - Jacek Rakowiecki polemizuje z tekstem Wojciecha Majcherka o tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych.

Trudno nie skorzystać z okazji, jaką stworzył na swoim blogu Wojciech Majcherek swoją krytyką 33 Warszawskich Spotkań Teatralnych. Bo krytyka to dość ostra, ale zarazem tak kulturalnie wypowiedziana, jak się współcześnie coraz rzadziej zdarza...

Z satysfakcją na początek wspomnę, że dobrze, iż Majcherek zauważył, że u podstaw recepcji tegorocznych Spotkań leżała "niechęć ze strony części środowiska", co owocowało m.in. tym, że "niektórym wyraźną satysfakcję sprawiał widok niepełnych widowni". Z nieminiejszą satysfakcją dodam jednak, iż wstępne dane o frekwencji na festiwalu mówią o blisko 85-90% zapełnieniu widowni, i to widowni nie ustawianych na scenie na 80 czy 120 widzów, ale pełnych - na 350-600 osób, licząc z balkonami i jaskółkami.

Nie sprawia mi natomiast satysfakcji, że ta "niechęć ze strony części środowiska" faktycznie istnieje. Wróciwszy na tego środowiska łono po kilkuletniej przerwie ze smutkiem stwierdziłem, iż część wcale prominentnych i mądrych oraz dla teatru zasłużonych osób zajmuje się raczej wydzieraniem sobie łopatki w piaskownicy, niż sporami o jakkolwiek większym ciężarze gatunkowym.

Wróćmy do frekwencji. Osiągnięcie wspomnianego wyżej rezultatu nie było łatwe z kilku co najmniej powodów. Po pierwsze, przygotowania do Spotkań, z racji na zmianę organizatora, ruszyły później niż zwykle, przez co ich ostateczny kształt i repertuar był gotowy dopiero na przełomie lutego i marca. Skutkiem tego termin samego festiwalu zahaczył o majowy weekend, co zawsze i każdemu w stolicy przełoży się na gorszą frekwencję. Po drugie, rzecz to sama w sobie smutna, polskie media wciąż wychodzą z założenia, że teatr to godna pogardy nisza (choć w 2012 roku co piąty Polak był w teatrze, spośród czytelników prasy więc pewnie co trzeci, albo i co drugi, ale furda, kolegów to nie interesuje!) więc nie piszą. Nie zawiodło chyba tylko Polskie Radio. Nic nie było we "Wproście", zaledwie mała notka w "Newsweeku", a w "patronackiej" "Polityce" też notka - tylko nieco większa. TVN24 - obiecywał i olał, TVP Info dało kilka zdań i to tylko z okazji Dnia Teatru. Sto razy więcej napisano i powiedziano o tekstach Joanny Szczepkowskiej, a 200 razy tyle o "brzydkim słowie" Ewy Wójciak. "Gazeta Wyborcza" w ogóle odmówiła patronatu (sic!), nie rozpieszczał (mówiąc bardzo delikatnie) WST także portal e-teatr. I tak dalej, i temu podobne

Po trzecie wreszcie, choć szczerze cenię pięcioletnie dokonania i pomysły ekipy Macieja Nowaka, z racji na pewien konsekwentnie lansowany na minionych WST gust estetyczny, wpoiła ona w niejednego warszawskiego widza przekonanie, że Spotkania to miejsce dla teatru głównie post-dramatycznego, który części publiczności po prostu "nie leży". Z wieloma takimi teatromanami spotykałem się nie raz i zawsze okazywało się, że nie widzą oni dla siebie miejsca na tym warszawskim festiwalu, nawet jeśli ongiś bywali jego fanatycznymi wielbicielami. Do zmiany ugruntowanego przekonania, że nowa formuła WST jest nieco inna, szersza, potrzeba czasu i wysiłków większych, niż kilka złośliwości w prasie wobec nowego selekcjonera czy wąsko-środowiskowa tylko kłótnia o jeden żartobliwy wpis na moim blogu.

Teraz warto jednak przejść do meritum, czyli do tego, że Wojciech Majcherek zarzuca mi "kierowanie się zasadą reprezentatywności i jakąś dziwną dyplomacją, która miała wszystkich pogodzić". Zarzut rozumiem i kompletnie się z nim nie zgadzam. W moim najgłębszym przekonaniu (a wydaje mi się, że podziela je również Tadeusz Słobodzianek, bo znając moje poglądy zaproponował mi funkcję selekcjonera i dosłownie w żadnym wypadku nie kwestionował moich wyborów) rola WST powinna polegać właśnie na tym, że ten zasłużony festiwal pokazuje obraz minionego roku/sezonu w polskim teatrze. Jako jedyny! Bezlik bowiem wszystkich innych festiwali teatru w Polsce polega właśnie na daleko posuniętej specjalizacji: gatunkowej, formalnej, towarzyskiej, tematycznej, czasem wynikającej po prostu z ubóstwa środków finansowych. Dlatego Warszawskie Spotkania, z racji na przyzwoity budżet i ich stołeczność, winny być przeglądem tego, co najciekawsze i najbardziej charakterystyczne.

Dlatego argument Majcherka, że "otrzymaliśmy zestaw, który tak naprawdę nikogo nie usatysfakcjonował" traktuję jako najwyższy komplement. Nie było bowiem moim celem satysfakcjonowanie kogokolwiek, tylko pokazanie najszerszej warszawskiej publiczności dzisiejszego obrazu polskiego teatru. Z tego powodu zresztą wyjątkowo w intencji złośliwe i szydercze słowa Witolda Mrozka z "Gazety Wyborczej", iż program WST przewiduje "dla każdego coś miłego", przyjąłem sobie niemalże za herb i zawołanie. Tak, to nie miał być i nie powinien festiwal dla jakieś frakcji teatralnej, dla profesjonalnych krytyków (ci wszak wszystko powinni znać już zawczasu), dla jakiejkolwiek opcji ideowej, szkoły estetycznej

Drugą sprawą jest oczywiście, jak ten obraz współczesnego teatru polskiego wypada. Dla mnie - bardzo dobrze, dzięki jego ogromnej różnorodności stylistycznej i tematycznej (dowodzi też tego wspomniana zeszłoroczna frekwencja teatralna - rekordowa w ostatnich 25 latach!). Dla wyznawców jednej czy drugiej szkoły "poprawności teatralnej" - rzecz jasna dużo gorzej. Oni jednak, sądzę, powinni robić sobie własne przeglądy za własne pieniądze, dla swoich współbraci, akolitów i współwyznawców. Byłbym gorącym zwolennikiem takiego spluralizowania życia festiwalowego, ale póki ja sam mam czuć się odpowiedzialny za publiczne pieniądze i być empatyczny wobec każdego potencjalnego widza, a nie tylko widza-kolegi i widza- współwyznawcy, póty koncepcji WST jako "szerokiego przeglądu", a nie "ideowego poglądu", będę bronił jak niepodległości.

Kolejny zarzut Majcherka dotyczy niedostatecznego - jego zdaniem - artystycznego poziomu niektórych spektakli, o czym najtrudniej dyskutować, rzecz jasna. Obiektywizująco powiem więc tylko, że wszystkie przedstawienia na WST miały wcześniej wyłącznie dobre, bardzo dobre lub znakomite recenzje wielu krytyków, często z wrogich obozów estetycznych (vide: "Wiśniowy sad" z Bydgoszczy, gorąco komplementowany równocześnie przez Jacka Wakara i Witolda Mrozka). Część z nich obsypana wcześniej była nagrodami w swoich miastach lub na innych festiwalach. W dodatku jedyny w całym polskim internecie portal intensywnie zajmujący się WST na bieżąco (Teatr dla Was) dosłownie wszystkie przedstawienia zrecenzował (niektóre dwu- lub trzykrotnie) pochlebnie lub wręcz entuzjastycznie. Nie twierdzę, że piszą tam najtęższe pióra polskiej krytyki (najtęższe skądinąd, poza Wojciechem Majcherkiem, raczej konsekwentnie milczały), ale niewątpliwie są to ludzie w teatr zaangażowani i podchodzący do niego z prawdziwą, budzącą mój szacunek, pasją. Jawią mi się więc nieco jako vox populi polskiej widowni teatralnej. A w tę, z całym szacunkiem dla wyrafinowanych znawców, chcę się wsłuchiwać najbardziej, gdy mam odpowiadać za kształt warszawskiego festiwalu.

Nie od parady będzie w tym momencie wspomnieć też, że dzień w dzień podczas całych Spotkań przeprowadzałem wiele kuluarowych (foyerowych raczej) rozmów z widzami - od znajomych teatralnych po nieznajomych. Słyszałem od nich wcale nie same komplementy, za to jak mantra powtarzała mi się sytuacja, gdy rozmówca A. chwalił spektakl wczorajszy i ganił przedwczorajszy, a rozmówca B. z równym przekonaniem udowadniał mi coś dokładnie przeciwnego. Nie zarejestrowałem ani jednego, powtarzam: ani jednego spektaklu 33 WST, który nie miałby swoich zagorzałych fanów - od fanatyków teatru Jana Klaty po takich, którzy w "Dwunastu stacjach" czy "Korzeńcu" odkrywali nieznaną im wcześniej doniosłą i kapitalną rolę polskiego teatru w rekonstruowaniu naszej historii i tożsamości, czy zaskoczonych swego rodzaju cywilną odwagą wystawienia "Komedii obozowej".

Być może w tym właśnie najbardziej różnię się w spojrzeniu na teatr i rolę WST z Wojciechem Majcherkiem. On patrzy na teatr okiem znawcy i konesera, który wszystko już widział, szuka więc "bezwzględnej wartości artystycznej". Ja, jako selekcjoner, szukałem emocji i prawdy, którą w teatrze może odnaleźć widz mniej od Majcherka profesjonalny. Taki, który nie potrafiłby powiedzieć, czy Klata lepszy jest w "Jerry Springer The Opera" czy w "Titusie Andronicusie', a duet Strzępka-Demirski w "Courtney Love", czy w "Położnicach". "Titusa" wybrałem także z powodów pozaartystycznych, by "zwykły" widz mógł ocenić, czy zarzut zdrady narodowej postawiony reżyserowi przez Andrzeja Horubałę jest przejawem choroby nienawiści krytyka, czy nie. "Położnice..." przedłożyłem nad inne, skoro rzecz dzieje się w warszawskim szpitalu, w którym rodziła pewnie co trzecia para obecna na widowni Teatru Dramatycznego.

Tak bowiem rozumiem sam teatr i jego społeczną rolę i potrafię przejść do porządku dziennego nad jakimiś artystycznymi niedostatkami, by na wierzch wydobyć podstawowy dla mnie fakt: teatr to nie tylko konkurs piękności i doskonałości. To czasem "agresywnie" żywy stwór ingerujący w psychikę i emocje widza tematem, zaangażowaniem, odwagą, nonkonformizmem. Także wtedy, gdy inscenizacja "coś tam-coś tam" powtarza, co już było, aktorstwo nie jest perfekcyjne, a rytmy w III akcie nieco się reżyserowi rozjechały.

Rozumiem więc i teatralnych znawców, i ich żądanie perfekcji artystycznej, ale to nie dla nich selekcjonowałem 33 WST. W tym kontekście cytowany już zarzut Majcherka, że kierowałem się "dziwną dyplomacją, która miała wszystkich pogodzić" jest największym chyba nieporozumieniem całej jego krytyki. Było wręcz przeciwnie. Bardzo świadomie wybierając spektakle nie według walczących ze sobą "szkół" czy "frakcji" teatralnych, miałem świadomość, że narażę się akurat obu stronom teatralnej - jak już wspomniałem - walki w piaskownicy o łopatkę. Jedni obruszyli się na brak Kleczewskiej czy Garbaczewskiego, inni - na obecność Klaty czy Strzępki. Mnie jednak ta zabawa w ogóle nie obchodziła i ani mi na myśl nie przychodziło, by kogoś jakąś teatralną "kohabitacją" godzić czy zjednywać.

Chciałem stworzyć na kilkanaście dni w Warszawie miejsce, gdzie na równych prawach spotkają się różne estetyki i różne tematyki, połączone jednym: pasją tworzenia teatru, który mówi prawdę, jest autentyczny i zaangażowany. Zaangażowany w kontakt z widzem.

Wiem, że w kraju tak podzielonym w każdej możliwej i niemożliwej sprawie, w kraju gdzie nienawidzimy lub gardzimy każdym, kto ma inne od naszych gusta czy poglądy, to prawie mrzonka. No, ale grzechem w mojej prywatnej obywatelskiej religii byłoby nie spróbować. Jeśli się nie udało i nikogo do takiego spojrzenia na teatr i Polskę nie przekonałem, to przepraszam. Ale nie żałuję.

JACKOWI RAKOWIECKIEMU W ODPOWIEDZI

Pisze Wojciech Majcherek na swoim blogu

Szanowny Panie Jacku

Dziękuję za odpowiedź (Kto z kim spotyka się na Spotkaniach, e-teatr.pl) na mój wpis dotyczący ostatniej edycji Warszawskich Spotkań Teatralnych. Nie czuję jakiejś bardzo silniej potrzeby dalszej polemiki, ponieważ jestem gotów przyjąć Pana argumentację, a przede wszystkim rozumiem założenia, jakie Panu przyświecały w pracy selekcjonera WST. Zapewne pokazanie różnorodności polskiego teatru było szlachetnym celem i służyło przełamaniu monopolu, jaki narzucił Maciej Nowak, organizując Spotkania w ostatnich latach. Pozostanę jednak przy swojej ocenie, że tegoroczna edycja nie była udana, ponieważ zabrakło tego, co jest na festiwalu w końcu najważniejsze: świetnych przedstawień. Oczywiście nie znaczy to, że Pana wybór był całkowicie zły. Obejrzeliśmy kilka dobrych i wartych uwagi spektakli, ale nie stanowiły one więcej niż połowę programu. Gdyby Pan zaostrzył nieco selekcję, to pewnie uzyskałby Pan ten sam efekt, o który Panu chodziło, a wrażenie byłoby lepsze.

Napisał Pan rzecz charakterystyczną, powołując się na opinie kuluarowe widzów: to, co jednym się podobało, inni odrzucali. Pan wysnuł z tego wniosek, że nie było takiego przedstawienia, które nie miałoby swoich amatorów niczym ta przysłowiowa „potwora”. Ale czy jest Pan w stanie wskazać jeden spektakl, który w zgodnej opinii uznano by za wybitny i dzięki niemu zapamiętano 33. WST? Ja będę wspominał Pieśni Leara, jedyne spośród przedstawień, które widziałem, zakończone stojącą owacją. Ale spektakl-koncert Grzegorza Brala też miał przeciwników. Nie chciałbym jednak w tej polemice zapędzić się w kozi róg dyskusji o upodobaniach, preferencjach, gustach etc. Wbrew pozorom upominając się o bezwzględne kryteria oceny przedstawień zapraszanych na WST nie występuję w roli „znawcy i konesera”, w której Pan mnie widzi. Właśnie specjaliści mogli oglądać 14 spektakli, analizując ich plusy i minusy, rozmaite konteksty etc. Ale widz, na którym Panu najbardziej zależało, chciałby zapewne mieć poczucie obcowania z czymś wyjątkowym, co naprawdę zostanie mu w pamięci. Podejrzewam, że dlatego Spotkania mają jeszcze taki sentyment, bo tak działały w przeszłości – niezależnie od tego, że po drodze wiele rzeczy w teatrze i wokół teatru się zmieniło. Kiedyś np. potęgą na WST był Stary Teatr w Krakowie, a w tym roku przyjechał z przedstawieniem początkującego reżysera (skądinąd interesującym) i chyba nie było tutaj większego wyboru.

I jeszcze jedna uwaga. Stało się tak, że nasz teatr na tyle się zróżnicował i tak się podzieliła jego publiczność, opinia krytyki, środowisko, że już trudno znaleźć wspólnotę odbioru. Być może zjawisko to nie jest złe, może taka jest natura rzeczy, choć myślę, że wybitna sztuka jednak potrafi łączyć. Dzieje się to w jakiś tajemniczy sposób, ale się dzieje. I działa tak samo na „znawców i koneserów”, na „widzów mniej profesjonalnych” i na recenzentów portalu Teatr dla Was z pewnością też. Oczywiście nie jest Pana winą, że takiej wybitnej sztuki na WST zabrakło, bo nie rodzi się ona co rok. I nie sądzę, żeby w minionym sezonie gdzieś się pojawiła, a Pan jej nie zauważył. Wypada mieć tylko nadzieję, że to, co się nie zdarzyło teraz, może się zdarzyć w przyszłości, czego oczywiście Panu, sobie i wszystkim wiernym widzom Spotkań życzę.

PS. Nie wspomnieliśmy w tej wymianie zdań o Małych WST. Niestety, jak mawiał Słonimski, mam w tej sprawie sąd nie skażony znajomością rzeczy. To znaczy: bardzo dobrze, że twórczość teatrów lalkowych znajduje się w programie WST. W pełni na to zasługuje. Nie potrafię jednak ocenić, jak dobra w tym roku była selekcja Marka Waszkiela, ponieważ nie widziałem żadnego przedstawienia. Co wyjawiam z żalem.

Stare sztuki mogą szokować

 

 

 

Na 33. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych ważne było nowe, czasem bulwersujące, odczytanie klasyki. - o 33. WST pisze Jan Bończa-Szabłowski w "Rzeczpospolitej".

Paweł Łysak do „Wiśniowego sadu” (Teatr Polski w Bydgoszczy) podszedł bez złudzeń. Dworek, do którego wraca Raniewska, przypomina szpital psychiatryczny. To przytułek dla istot nieprzystosowanych do dzisiejszej rzeczywistości, nadwrażliwców, żyjących w nierealnych światach, śmiesznych, a czasem żałosnych. Raniewska Anity Sokołowskiej jest kobietą rozchwianą emocjonalnie. Niezdolną już do miłości. W tej sytuacji racje mocno stąpającego po ziemi Łopachina (interesująca i wyrazista rola Piotra Stramowskiego) wydają się jedynie słuszne.

Do dzisiejszej rzeczywistości mocno nawiązał też Jan Klata w najbardziej bulwersującym spektaklu: „Tytusie Andronikusie”. Tę przetykaną zgrywą, parodią i groteską inscenizację najbardziej krwawego dzieła Williama Szekspira Teatr Polski we Wrocławiu zrealizował w koprodukcji z drezdeńskim Staatsschauspiel. Obsadzając Polaków w rolach Gotów, a Niemców Rzymian, Klata odniósł się do stosunków między naszymi narodami.

Zupełnie inaczej podszedł do Szekspira Grzegorz Wiśniewski. Jego „Król Ryszard III” to zrealizowane z wielką precyzją i w przeciwieństwie do spektaklu Klaty pozbawione efekciarstwa studium tyranii. Wiśniewski przypomina, że zło, żądza władzy pozostają przez wieki takie same. To kolejny wybitny spektakl niedocenianego w stolicy łódzkiego Teatru im. Jaracza.

Do twórczości Szekspira nawiązywało też najwybitniejsze przedstawienie festiwalu: „Pieśni Leara”. Spektakl Grzegorza Brala i jego teatru Pieśń Kozła był już wydarzeniem w Edynburgu. Nawiązująca do źródeł teatru opowieść o królu Learze z polifonicznymi pieśniami, pieczołowicie opracowaną i wykonaną choreografią to przedstawienie porywające, seans niezwykłej energii.

Warto odnotować Sofoklesowy „Filoktet”, który doczekał się wreszcie polskiej premiery dzięki Barbarze Wysockiej. Z aktorami Teatru Polskiego we Wrocławiu zrealizowała opowieść o człowieku upokorzonym, który walczy o prawo do swoich racji.

Na tegorocznych Spotkaniach niekonwencjonalnie potraktowano musical. Rozgrywał się w szpitalu położniczym, w obozie koncentracyjnym lub gabinecie Frankensteina. Najciekawsze były głośne „Położnice” duetu Monika Strzępka i Paweł Demirski. Spektakl Teatru Rozrywki w Chorzowie świetnie nawiązywał do sytuacji w służbie zdrowia. Momentami brzmiał niczym gigantyczny protest song wobec absurdów i paranoi, z jakimi pacjenci i lekarze muszą stykać się w szpitalnej rzeczywistości.

Jako ciekawostkę można potraktować „Komedię obozową” Raya Kifta (Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy) w reżyserii Łukasza Czuja. Najbardziej przerażające, że ta groteskowa opowieść o prowadzeniu kabaretu w obozie koncentracyjnym i nakręcenia o tym filmu propagandowego oparta była na faktach. Jednak poziom niektórych opowiadanych dowcipów budził zażenowanie, tak jak i musical o Frankensteinie. Wojciech Kościelniak nie bardzo mógł się zdecydować na konwencję tej opowieści.

Program każdego festiwalu budzi kontrowersje, czasem niedosyt. W przeciwieństwie jednak do poprzednich lat Warszawskie Spotkania Teatralne pokazały, że na mapie teatralnej oprócz Wrocławia, Legnicy i Wałbrzycha jest jeszcze kilka innych miast. Szkoda, że w programie nie znalazł się np. Teatr Wybrzeże z „Nie-Boską komedią” Krasińskiego, lub „Amatorkami” Jelinek. Dobrze się stało również, że od tego roku na mapie teatralnej Warszawy pojawił się kolejny przegląd, czyli Niecodzienny Festiwal Teatralny w IMCE, który dla Spotkań nie jest konkurencją, lecz interesującym uzupełnieniem.

 

fot. "Król Ryszard III" /zdjęcie Ryszard Olczak/

Bez ducha, uczuć i wiary

 
 
Bez ducha, uczuć i wiary

 O 33. WST pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w "Naszym Dzienniku"

 

 Warszawskie Spotkania Teatralne skłaniają do pesymistycznych refleksji. Bo jeśli to, co obejrzeliśmy, jest reprezentatywne dla obecnego życia teatralnego w Polsce, to naszą Melpomenę toczy dziś ciężka choroba niemocy twórczej, artystycznej, intelektualnej. Diagnoza jest taka, iż mamy teatr bez ducha. Wydmuszkę bez uczuć i wiary.


Zmienił się organizator Warszawskich Spotkań Teatralnych, a co za tym idzie – festiwal wrócił do źródła, czyli do Teatru Dramatycznego. Ta zmiana spowodowała, iż tegoroczny festiwal różni się od poprzednich przede wszystkim tym, że w tamtych edycjach dominowały klimaty wulgarnie seksualne, postrzegane prawie wyłącznie w wydaniu obsesyjnie dewiacyjnym, jak choćby natrętna wręcz promocja homoseksualizmu, prezentowane z lubością przez reżysera sceny kazirodcze itp. I takich spektakli na polskich scenach jest obecnie multum. Dobrze, że organizatorzy obecnego festiwalu nie ulegli „pokusie” nękania publiczności takim badziewiem. Ale za to niektóre inne klimaty obecne w poprzednich wydaniach festiwalu były także w tegorocznym.

 „Pieśni Leara” – głębia i piękno

Spośród czternastu przedstawień pokazanych na festiwalu tylko jedno jest wybitne – to „Pieśni Leara” w reżyserii Grzegorza Brala (Teatr Pieśń Kozła we Wrocławiu). Nie jest to linearna opowieść o królu Learze. Rzecz składa się z udramatyzowanych i zinterpretowanych aktorsko pieśni. Reżyser wybrał z dramatu Szekspira kilka kluczowych scen i na nich buduje narrację, którą przekazuje w postaci śpiewanej. Wspaniała synchronizacja słowa, muzyki, gestu, ruchu tworzy rytm nadający spektaklowi swoistą dramaturgię i wybrzmiewa polifonicznie. I jakież wspaniałe wykonanie, aktorskie i wokalne.

Z pozostałymi spektaklami jest różnie, nawet jeśli aktorsko bez zarzutu, jak na przykład w spektaklu „Posprzątane” w reżyserii Mariusza Grzegorzka z doskonałą rolą Gabrieli Muskały (Teatr Jaracza w Łodzi), to z kolei mamy do czynienia z bardzo średniej jakości tekstem autorstwa Sarah Ruh. Natomiast jeśli jest już wspaniały tekst, jak „Wiśniowy sad” Czechowa (Teatr Polski w Bydgoszczy), to „dzięki” reżyserii Pawła Łysaka oglądamy jakieś nudne dziwadło z fatalnym aktorstwem, bezsensownie udziwnionym, co sprawia, że nie ma to nic wspólnego z Czechowem.

Można by powiedzieć – ambitny festiwal, bo aż trzy razy Szekspir: wspomniane „Pieśni Leara”, „Ryszard III” i „Titus Andronicus”. Jednak każdy z tych utworów został albo przerobiony na współczesność, jak efektowny wizualnie „Ryszard III” (reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Jaracza w Łodzi), albo wzięto tylko fragmenty, albo poza tytułem rzecz nie miała nic wspólnego z Szekspirem jak „Titus Andronicus”. Pojawiły się przedstawienia, którym niewiele brakowało, by zyskać miano świetnych, lecz były stanowczo za długie, co rwało dramaturgię, jak w przypadku dość zabawnego musicalu „Frankenstein” (scen. i reż. Wojciech Kościelniak, Teatr Capitol we Wrocławiu). Podobnie wydłużony ponad miarę był „Korzeniec” z Sosnowca w reż. Remigiusza Brzyka. Z kolei w ciekawie rozpoczętej „Komedii obozowej” z Legnicy reżyser Łukasz Czuj tak nagmatwał, że w końcu chyba nikt nie wiedział, o co chodzi.

Należy przeprosić
Za niektóre spektakle organizatorzy powinni przeprosić publiczność. W pierwszym rzędzie za przywiezioną z Teatru Katony w Budapeszcie „Naszą klasę” autorstwa Tadeusza Słobodzianka w reż. Gábora Máté, rzecz napastliwie antypolską. To ta sama sztuka, o której kiedyś pisałam w związku z jej premierą w warszawskim Teatrze na Woli. Słobodzianek zrobił już na niej karierę międzynarodową, sztuka wystawiana jest w różnych krajach. Autor podjął w niej temat Jedwabnego, gdzie powtarza kłamstwa Grossa, ukazując Polaków jako dzicz antysemicką, jako prymitywną nację. A do tego „ubecką”. Podczas gdy ich żydowscy koledzy, koleżanki to osoby subtelne, o wysokim ilorazie inteligencji itd. Marne przedstawienie, dlaczego więc zostało zaproszone na ten festiwal aż z Budapesztu? Taki wyjątek zrobiono, bo szefem festiwalu jest Tadeusz Słobodzianek? Och, nieładnie, nieładnie… Ktoś o innych poglądach byłby z miejsca posądzony o nepotyzm. No, ale pan Słobodzianek ma za sobą „salon”.

Można powiedzieć, że festiwal miał pewną ramę kompozycyjną. Jednak żaden to powód do chwały, wszak rozpoczął się i zakończył miernotą. Zaprezentowane na rozpoczęcie WST przedstawienie z Opola „Dwanaście stacji” Tomasza Różyckiego w reżyserii Mikołaja Grabowskiego stanowi przykład, jak nie należy grać, jest zaprzeczeniem aktorstwa. A pokazany na zakończenie festiwalu spektakl w koprodukcji polsko-niemieckiej (Teatr Polski we Wrocławiu i Staatsschauspiel w Dreźnie), z obsadą polsko--niemiecką, „Titus Andronicus” niby według Szekspira, w reżyserii Jana Klaty, to wstyd i hańba dla teatru. No i przykład paskudnego podlizywania się Niemcom kosztem odbierania godności Polakom jako Narodowi oraz ośmieszania i deprecjonowania polskości. Zresztą, nie po raz pierwszy.

Czyżby Jan Klata nie wiedział, że podlizywanie się ma swoje granice? Jeśli już ma taką mentalność lizusowską, może podlizywać się komu chce jako osoba prywatna w swoim prywatnym teatrze, w przedstawieniu zrealizowanym za własne pieniądze. Ale ten antypolski spektakl został sfinansowany także z moich podatków. Ponadto Jan Klata nie jest osobą prywatną. Od początku tego roku został pasowany przez ministra kultury na dyrektora jednej z najważniejszych scen w Polsce, Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, który jako jedyny obok Teatru Narodowego w Warszawie nosi nazwę Narodowy (chodzi o teatry dramatyczne). Nawiasem mówiąc, wielokrotnie pisałam, że tytuł ten powinien być odebrany Staremu Teatrowi, bo poziom, na który sprowadził tę scenę jej poprzedni wieloletni dyrektor Mikołaj Grabowski, już dawno sięgnął dna. Nowy dyrektor Jan Klata – jak widać po zainteresowaniach, guście estetycznym, „antyerudycji” i antypolskości – nie daje nadziei na przywrócenie tej scenie jej dawnej świetności. „Titus Andronicus” to rzecz o relacjach polsko-niemieckich. Rzymian, czyli Niemców, grają niemieccy aktorzy, a Polacy zostali obsadzeni tu w roli barbarzyńców. I jak przystało na barbarzyńców, są prymitywni, zapóźnieni w rozwoju osobowym i cywilizacyjnym w stosunku do Niemców, czyli Rzymian. Spektakl, poza imionami bohaterów, w niczym nie przypomina tragedii Szekspira. W warstwie artystycznej jest prymitywnym bełkotem. Trumny, na których postaci jeżdżą po scenie jak na wózkach, dzikie wycie aktorów, supergłośny łomot muzyczny są nie do wytrzymania. Niżej chyba już nie można.

Refleksje pofestiwalowe

Nie było spektaklu prezentującego polską wielką literaturę niosącą głębokie treści. Zabrakło tematów i problemów o charakterze pogłębionej refleksji, tyczącej stanu duchowości współczesnego człowieka, mówiącej o spustoszeniu duchowym i moralnym społeczeństwa, któremu odbiera się jego tożsamość religijną, narodową, kulturową. To są tematy potrzebne na dziś, natychmiast. Poważne potraktowanie na scenie tej sfery naszego życia pozwoli teatrowi wrócić na właściwe miejsce w hierarchii sztuk, czyli do uzasadnionego używania nazwy teatru jako sztuki wysokiej.

Zamiast więc babrać się w ośmieszaniu Kościoła, duchownych, symboli religijnych i narodowych – jak to czyni we wszystkich swoich przedstawieniach najbardziej prymitywny duet, jaki w ogóle zaistniał w naszym życiu teatralnym, czyli Strzępka i Demirski (nie rozumiem, dlaczego zaproszono na festiwal ich okropnie marne, bełkotliwe przedstawienie, będące wygłupem poniżej jakiegokolwiek poziomu „Położnice ze Szpitala św. Zofii”) czy Jan Klata i wielu innych (których na szczęście nie prezentowano na festiwalu) oraz cała gromada pozostałych – należy wziąć się do pracy. Jeśli reżyserzy nie są w stanie podołać tak szlachetnym wyzwaniom, to przecież jest wiele innych miejsc pracy poza teatrem.

zdj. "Pieśni Leara" /fot. Karol Jarek/.

partnerzy.jpg