AKTUALNOŚCI - 34. Warszawskie Spotkania Teatralne

Pisze Małgorzata Piekutowa na vortalu "Teatralny.pl"

1.
Miałam napisać reportaż uczestniczący z 34. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Tymczasem w piątek 4 kwietnia zamiast na inaugurującej festiwal premierze Nocy żywych Żydów znalazłam się na Torwarze, na meczu Pucharu Davisa, w którym Jerzy Janowicz dostał lanie od siedemnastolatka. „Cały czas jakoś czułem z zewnątrz, że wszystkie siły ponadludzkie są przeciwko mnie” – mówił po przegranej Janowicz; czułam podobnie – tekst zamówiony, akredytacji brak, ani chybi zmowa sił nieczystych.

Wyjaśnianie nieporozumienia trwało cały weekend. Na Spotkaniach zameldowałam się w poniedziałkowy wieczór. Obejrzałam sześć z ośmiu festiwalowych spektakli programu głównego (Do Damaszku Jana Klaty, Kronosa Krzysztofa Garbaczewskiego, Lód Janusza Opryńskiego, Wesele Marcina Libera, Antyhonę Agnieszki Korytkowskiej-Mazur, Czarownice z Salem Adama Nalepy). Podobno nie ma to jak pisać o niezobaczonym/nieprzeczytanym. Niestety, brak mi talentu. Dlatego reportażu nie będzie. Podsumowania festiwalu też nie będzie. Będzie o tym, co trafiło mnie w samo serce.

2.
Dopiero trzeciego (dla mnie) dnia poważną rozmowę zaczął Janusz Opryński, przy niedającym się zlekceważyć wsparciu aktorów: Sławomira Grzymkowskiego, Łukasza Lewandowskiego, Elizy Borowskiej i Karoliny Porcari oraz żeńskiego kwartetu smyczkowego. Jasne, można ciągnąć rejestr dąsów: że dramaturgia kuleje, że scena scenie nierówna, że przegadane. I co z tego, mogłabym spędzić na Scenie na Woli następne kilka godzin w upojeniu, że nie muszę katować się publicznym lamentem celebryty, dla którego szczytem życiowego heroizmu byłoby dotrzymanie przysięgi wierności (kobiecie, nie ojczyźnie). Że nikt nie wciska mi bezwstydnie umysłowej pornografii pod pozorem obnażania umysłowej pornografii. We środę, w ostatniej chwili, teatr z Lublina podłączył mnie do butli z tlenem.

Ożyłam i następnego wieczoru poszłam na Wesele.

3.
Wesele Marcina Libera jest dojmująco współczesne, jak współczesne jest Wesele Wyspiańskiego, o ile trafia w zdolne ręce. Znam ten tekst nieomal na wyrywki. Tak efektywna mnemotechnika możliwa jest tylko w teatrze. Mnóstwo kwestii po prostu słyszę; już na zawsze będą miały czyjąś intonację i timbre głosu. Swego czasu podglądałam Wesele dziesiątki razy, z widowni i zza kulis, czasem tylko w wersji audio, przez interkom, za to z didaskaliami inspicjenta. Nie znam bardziej kręcącej odmiany voyeryzmu; każdy, kto ma podobne doświadczenia, wie, o czym piszę. Ale nie chodzi o nostalgiczne wspomnienia. Chodzi przede wszystkim o uświadomienie, że w przypadku Wesela jestem po prostu trudnym klientem. Najlepiej poszczuć psami.

4.
Scena im. Gustawa Holoubka, otwarta kurtyna, między pierwszymi rzędami parteru krąży aktorka z glinianym garnkiem. Przyznaję, akcję częstowania kiszonymi ogórkami obserwowałam cokolwiek zblazowana. Przez pierwsze minuty spektaklu podświadomie zakładałam, że wreszcie zdarzy się fałsz i kiks. Ale czas płynął, a bydgoscy aktorzy realizowali precyzyjnie zaprojektowany plan; zdyscyplinowane ciała nie łgały, zadania aktorskie wykonywano bez zarzutu. Okno sceny coraz szczelniej wypełniał wir, ogarniał i pochłaniał cały teatr. A potem na widowni pojawił się Żyd z córką. Przyszli na wesele i od tego momentu zaczęła się ostra jazda i prawdziwy dramat. Nie tylko o „takich przyjaciołach, co się nie lubią”. O Polsce przede wszystkim. Ani przez moment nie zastanawiałam się, z jakich to pozycji, kto jaką czyta gazetę, w co wierzy i na kogo głosuje. Pewnie można, ale po co? Jeśli widzę i czuję rzeczywistą, bezinteresowną troskę, wspartą przez bystrość i talent, wszystko inne staje się detalem o drugorzędnym znaczeniu; albo inaczej: światopogląd jest ważny, ale na takich warunkach można się dogadać. Bo to przedstawienie oszałamia wiernością Wyspiańskiemu. Nie chodzi o wierność weryfikowaną – ze skrupulatnością księgowego – przez dopuszczalną (?!) liczbę skreśleń, transferów kwestii czy obcych wtrętów (nie tak znowu licznych, a co ważniejsze – trafnych). Chodzi  o rzeczywistą wierność Wyspiańskiemu. W trosce, w jasności i ostrości widzenia. W wyważeniu ironii, satyry i tonu serio. W rozmachu formy, w kompletnej sensualności.

5.
Dla mnie WST skończyły się tej nocy, chociaż w teatrze spędziłam jeszcze dwa wieczory. Poprawin nie było, co najwyżej smętne afterparty. Florystyczne kształty przeniesione z sukni weselniczek na slajdy być może są pamiątką po wakacjach na Bali albo i gdzie indziej – mało to razy w egzotycznym folklorze odnajdujemy nieoczekiwanie swojskie motywy? Albo są wariacją na temat zgeometryzowanych pelargonii, które narysował Wyspiański. Teatrolożkom bydgoski Chochoł przypomina Solską albo Sulimę w roli Racheli, ale dla większości kobiet ucieleśnia marzenie o karierze androgynicznej, niedożywionej lalki w rękach zniewieściałych, nie potrafiących szyć krawców. Zwieszony za nogi Ukrzyżowany jest cytatem z Popiołu i diamentu Wajdy, ale być może komuś Jego sylweta skojarzy się z wrakiem samolotu. Krzyk gwałconej Haneczki (sama się prosiła, czyż nie tak, panie i panowie?) przypomniał mi Magdę K., o której wieki temu zaśpiewał Zbigniew Hołdys. Sfinks, zagadka, ogród znaczeń. „Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach”.

6.
Wesele Marcina Libera jest dojmująco współczesne, jak współczesne jest Wesele Wyspiańskiego, o ile trafia w zdolne ręce. Współczesne, a nie „uwspółcześnione”. „Uwspółcześnienia” – fetysz dzisiejszych czasów – zainfekowały polskie sceny od Bałtyku aż do Tatr; toporne, mechaniczne, bezmyślne. Tu wszystko jest integralne i konsekwentne. Dlatego nic nie wadzi: nagość, mikroport, drastyczność – dyżurne preteksty z katalogu pretensji zawsze wtedy, gdy w istocie głównym problemem jest słabość formy i brak sensu. Tym razem nie bierzemy udziału w głupiej zabawie z przyrządami, tylko patrzymy na świadomy gest artysty, który wie co i jak chce powiedzieć. Nie jest tępym ideologiem, jest świetnym i czułym portrecistą, socjologiem, poetą, moralistą – chyba też. Pokazał Polskę, która bardzo mocno doskwiera.

7.
Nie, nie zwariowałam. Dla mnie WST skończyły się tej nocy, chociaż w teatrze spędziłam jeszcze dwa wieczory. Poprawin nie było, co najwyżej smętne afterparty.